12.08.2015

Rozdział 20





-Um… - nagle odjęło mi mowę, jakby wszystkie słowa utknęły w gardle. Wiedziałam co chce powiedzieć. To przez wilkołaczą cząstkę mnie, która dotyczy samo regeneracji komórek skóry, czyli łatwiej to ujmując, mój organizm samodzielnie się leczył w kilka chwil.
Tylko czemu ja nie mogłam tego powiedzieć? Czy to przerażające spojrzenie przewodniczącej Rady, czy uwaga wszystkich zgromadzonych na sali sprawiła, że odjęło mi mowę. Naprawdę nie wiedziałam, ale faktem było, iż żaden wyraz nie mógł wyjść z moich ust.
 Zbawieniem był Hodge, którego głos usłyszałam za plecami, lecz byłam zbyt sparaliżowana, żeby się obrócić i spojrzeć na niego z wdzięcznością.
-To przez aktywowany gen wilkołaka w jej organizmie. Te istoty mają to do siebie, że szybko i samodzielnie, bez użycia run jak w naszym wypadku, leczą się z większości ran. Vannessa posiada ten dar, więc jej dłonie automatycznie się wygoiły, gdy organizm rozpoznał uraz.
Po jego słowach, przewodnicząca poprawiła się na swoim krześle, poniosła wyżej podbródek sprawiając wrażenie dumnej, ale i oziębłej osoby przy władzy. Rozejrzała się powoli po sali, gdzie szum wywołany moją odmiennością powoli cichł. Po chwili przyglądania się każdej twarzy z osobna, kobieta wróciła wzrokiem na mnie. Badała mnie przez chwile swoim lodowatym spojrzeniem, po czym zerknęła na swoje notatki i powiedziała:
-Wracając do naszego przesłuchania. Proszę chwycić miecz, pano Hill!
-No chyba pani żartuje – warknęła z niedowierzaniem Isabelle, a przez moją twarz przebiegł nikły uśmiech. Muszę zapamiętać, aby uściskach ją po tym całym cyrku z przesłuchaniem.
-Isabelle! – upomniał ją cicho Hodge, lecz jednak nie wyszedł mu ten ton, gdyż cała sala to usłyszała. Przełknęłam ciężko ślinę, wpatrując się w podłogę i licząc, że ten koszmar zaraz się skończy.
-Przepraszam – powiedziała cicho Izzy, a gdy skończyła, niezręczna cisza rozległa się na sali. Oczywiście przerwała ją przewodnicząca swoim lodowatym tonem:
-Proszę po raz ostatni, Vannesso Hill: chwyć miecz.
Spojrzałam na nią i zaraz po tym tego pożałowałam. Jej świdrująco palące spojrzenie było gorsze niż poparzenia od miecza. Ponownie przełknęłam śline, która ciążyła mi w gardle. Wyciągnęłam dłoń w kierunku miecza i gdy już miałam go chwycić, rozległ się huk, a drzwi sali otworzyły się z impetem. Wbiegł przez nie wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, ubrany w czarny kombinezon. Podobny strój widziała na manekinach w różnych miejscach w Instytucie. Nawet jeden, tyle że w innych barwach, stał w jej tymczasowym pokoju. Wyglądały na zbroje albo kombinezony ochronne, gdyż były wykonane ze skóry, która w dotyku była bardzo twarda i zdawała się być ciężka do przebicia czy jakiegoś uszkodzenia.
-Valentine tu był! – powiedział widocznie zaniepokojony, a nawet trochę przerażony.
-Mów dokładnie Łowco- nakazała przewodnicząca i swoim lodowatym spojrzeniem uciszyła wszelkie szepty niepokoju i strachu na sali.
-Morgestern zostawił wiadomość dla swojej bratanicy w bibliotece. Zaproponowałbym, aby pani przewodnicząca oraz panna Hill udały się teraz ze mną  do biblioteki i zobaczyły to na własne oczy.
Po jego słowach na sali ponownie zrodził się zamęt, lecz wtedy Łowczyni o srebrnych włosach krzyknęła:
-Cisza! Wszyscy zostają na miejscach. Ja, panna Hill i pan Starkweather wyjdziemy teraz, aby wyjaśnić to zajście. Nalegam, aby na razie wszyscy zgromadzeni zostali na tej sali dwadzieścia minut, po czym jeśli do tego czasu nie powrócimy, wrócili do swoich obowiązków poza salą przesłuchań. Dziękuje za uwagę – po ostatnich słowach zeszła z podestu, gdzie siedziała Rada i skierowała się wprost na mnie. Gdy tylko mnie minęła, ruszyłam za nią dziękując w duchu osobie, której nienawidziłam prawie tak bardzo jak własnego ojca. Tak. Valentine uratował mnie przed ciężarem i bólem Miecza Anioła.

Mężczyzna, który wbiegł wcześniej na sale, teraz otworzył nam drzwi do biblioteki.  Weszliśmy do środka w ciszy rozglądając się dookoła, w poszukiwaniu tej wiadomości.
-Na drzwiach od portalu- powiedział mężczyzna, który wszedł za nami, po czy wyminął przewodniczącą, która szła pierwsza i zszedł po schodach do wcześniej wspomnianego miejsca. –Tutaj – wskazał dłonią na wprost, a my zwróciliśmy tam swój wzrok, gdy tylko zeszliśmy ze stopni.
Na drzwiach portalu widniał wielki jakby wypalony napis. Jakby ktoś użył wielkiej steli do wykonania tego.
,,Wróć do rodziny albo twój ukochany zginie”
-O matko- szepnęłam pod nosem i zrobiło mi się słabo. Każdy oddech stawał się cięższy i obciążał moje płuca sprawiając, że nie mogłam oddychać. Zaczęłam się powoli cofać, starając się znaleźć jakieś oparcie. Niestety, zanim dotarłam do krzesła, potknęłam się i wylądowałam na podłodze. Od razu podbiegł do mnie Hodge, a przewodnicząca rady odwróciła się do mnie i spytała:
-Kogo ma na myśli, mówiąc o ,,twoim ukochanym”?
Nie myślałam, żeby jej odpowiadać, tylko popatrzyłam na Hodge’a ze łzami w oczach.
-On ma Justin’a.





Wiem. Rozdział jest krótki, ale to ostatnie zdanie to dobra końcówka :) idealna na koniec rozdziału. Zbliżamy sie do końca tej części opowiadania, więc powoli szykujcie się na grand finale. Będą powroty, odejścia, poświęcenie i nowe decyzje, wiec nastawcie się na dużą niespodziankę :)

4 komentarze:

  1. Pokochałam Twoje ff <3 (Nie)cierpliwie czekam na next :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć. Kiedy dodasz next? Nie mogę się doczekać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wciąż nad nim pracuje, ale mam nadzieję że niedługo :) postaram się do końca tego miesiąca :)

    OdpowiedzUsuń