13.12.2014

Rozdział 16 part II





Gdy spakowaliśmy wszystko i czekaliśmy już tylko na wielkiego Czarownika Brooklynu, czyli Magnusa Bane’a, postanowiłem się przejść, ponieważ nie mogłem usiedzieć na miejscu.
Szedłem korytarzem w stronę oranżerii, mojego ulubionego miejsca w całym Instytucie, gdy nagle znalazłem się pod pokojem Vannessy. Uśmiechnąłem się pod nosem, wspominając wczorajszy poranek.  Niepewnie chwyciłem za klamkę zastanawiając się czy może ona tam teraz jest. Może gdy otworze drzwi będzie siedzieć na łóżku czytając jakąś książkę. W nadziei szarpnąłem gwałtownie za klamkę, lecz zastałem pusty pokój. On naprawdę ją porwał, pomyślałem i ruszyłem w stronę łóżka. Pragnąłem  jakiejkolwiek wskazówki, śladu, podpowiedzi gdzie Vannessa może być w tej chwili.
Usiadłem na łóżku i spojrzałem na miejsce obok. Widziałem ją teraz. Śpiącą, spokojną i tak delikatną. Kto mógł chcieć tak zniszczyć jej życie, wplątując ją w nasz świat tak nagle. Nawet jeśli dzięki Valentine’owi ją poznałem, to i tak było mi jej żal. Wszystko, co się teraz działo w świecie podziemnych: spiski, tajemnice, zabójstwa, to nie miejsce dla dziewczyny, której życie diametralnie się zmieniło, po 18 latach normalności i spokoju.
Musi być przerażona i niespokojna bardziej niż my teraz. Mam nadzieję, że nic jej nie jest i jakoś się trzyma.
-Jace!! – usłyszałem wolanie Izzy z korytarza. Wstałem szybko i wybiegłem z pokoju, niemal zderzając się z moją przybraną siostrą.
-Co się stało? – spytałem patrząc na podekscytowaną dziewczyne.
-Hodge chyba ich znalazł!
-Jak to ich? – spytałem od razu, nie rozumieją co dziewczyna dokładnie ma na myśli.
-W domu brata Valentine’a, ojca Vann, który od dawna stał pusty, ktoś zauważył kilka osób kręcących się wokół niego. To może być to.
-Gdzie to jest?
-Niedaleko Phoenix, czyli po drugiej stronie Stanów. – powiedziała spokojnie, po czym dodała szybciej – Chodź. Magnus już zaczął tworzyć bramę.
Ruszyliśmy biegiem przez korytarz w kierunku wyjścia. Wyszliśmy przed Instytut, gdzie czekał na nas Hodge, Alec i Magnus. Dwaj ostatni wymieniali się dyskretnymi spojrzeniami, stojąc kilka metrów od siebie. Brama była już gotowa, więc chwyciłem serafickie noże leżace na ławce obok Hodge’a i ruszyłem w stronę magicznej otchłani.
-Wejde pierwszy, a wy zaraz za mną – zarządziłem zwracając się do rodzeństwa.
-Wyjdziecie niedaleko posiadłości Morgensternów. Dom jest otoczony lasem, więc nikt nie powinien was zauważyć.
-Jace, a co z Justinem? – spytała nagle Izzy.
-Spokojnie, zająłem się już tym. Napisałem mu, że lecimy do Phoenix i nie było czasu , żeby go zabrać ze sobą. Nawet jeśli postanowi tam przyjechać, mamy dodatkowe 3 godziny, jak nie cztery – uspokoiłem ją i podszedłem do bramy na kilka kroków odległości. Odwróciłem się jeszcze i powiedziałem – Czekam po drugiej stronie, rozejrzę się trochę, ale pamiętajcie, że mamy mało czasu. Od nas zależy życie Vann. – zakończyłem swój monolog i przeszedłem przez bramę.
Nagle znalazłem się w lesie. Słyszałem dźwięk spływającej wody w potoku, ćwierkające ptaki kryjące się w koronach drzew. Wciągnąłem świeże powietrze pachnące ściółką i kwiatami z łąki, którą zauważyłem między drzewami. Oddaliłem się od bramy, aby się trochę rozejrzeć i określić drogę do posiadłości Morgensternów. Zbliżając się do wielkiego dębu usłyszałem trzask łamiącej się gałęzi i odruchowo wyciągnąłem nóż zza pleców. Szybko spojrzałem w stronę portalu, lecz nikogo tam nie było.
,,Ktoś tu jest” – pomyślałem i zacząłem się skradać w kierunku drzewa. Gdy byłem już obok usłyszałem kolejny trzask, a kilka ptaków siedzących nieopodal na gałęzi odleciało momentalnie. Powoli okrążałem drzewo, gdy nagle przystanąłem wpatrując się w uciekającą, zapewne przede mną, sarnę. Chyba ją wystraszyłem – zaśmiałem się w myślach i schowałem broń.
Nagle usłyszałem szelest liści za sobą i odwróciłem się w tamtą stronę, łapiąc ponownie za rękojeść noża. Zacząłem powoli wracać do bramy, gdy nagle przede mną wyrosła Isabelle, a za nią stał Alec.
-Wszystko dobrze? – spytał, rozglądając się na boki.
-Tak – odpowiedziałem nonszalancko i puściłem nóż – Możemy iść. Chyba tam jest posiadłość – wskazałem na obraz łąki przebijający się wśród drzew.
-A wiec chodźmy – zarządził Alec i wymijając nas, ruszył jako pierwszy w stronę polany. Gdy dotarliśmy na skraj lasu, przykucnęliśmy między krzakami tak, by mieć dobry widok na wielki stary dom, otoczony białym drewnianym płotkiem. Cały budynek był brudno biały z jasno- niebieskimi dachówkami. W ogrodzie rosły herbaciane i białe róże wijące się na drewnianym łuku i wokół niego. Obok domu stało wielkie drzewo, a na jednej z jego grubych gałęzi wisiała huśtawka z opony. Z drugiej strony budynku ułożone były płaskie kamienie układające się małą dróżkę pokręconą jak ciało wijącego się węża. Prowadziły do drogi wyłożonej żwirem i piaskiem.
-Poczekajcie tu – szepnąłem do rodzeństwa i pobiegłem wzdłuż granicy lasu do miejsca, gdzie prawie stykał się on z posesją. Przeskoczyłem niski płotek i zbliżyłem się do okna. Wziąłem kilka głęboki wdechów, by obniżyć wysokie tętno, po czym powoli wychyliłem się z pod parapetu i zajrzałem do środka. Patrzyłem chwile, mając nadzieję, że zaraz ją zobaczę, lecz tak się nie stało. W pokoju zobaczyłem natomiast Sebastiana, który na szczęście mnie nie zauważył, gdyż sięgał coś z półki, odwrócony tyłem do okna. Gwałtownie schyliłem się z powrotem, gdy ten zaczął obracać się w moją stronę. Przeszedłem do kolejnego okna i ponownie zajrzałem. Wyglądał jak pokój małej dziewczynki. Pomarańczowe ściany, rysunki poprzyklejane do każdego mebla w pokoju. Uśmiechnąłem się wyobrażając sobie małą Vann, przylepiającą obrazek do wielkiej szafy strojącej pod ścianą naprzeciwko. Zaraz obok były drzwi, które nagle się otworzyły, a ja znów musiałem się szybko schylić.
„Czas wracać” – pomyślałem i skradając się wróciłem do lasu. Przebiegłem tą samą drogę do Lightwoodów, którzy czekając przyglądali się czemuś po drugiej stronie domu.
-Co się dzieje? – spytałem skierowując swój wzrok w tym samym kierunku, co rodzeństwo.
Zobaczyłem mężczyznę idącego główną drogą w stronę posiadłości. Miałem wrażenie, że gdzieś go już widziałem. Nagle drzwi domu otworzyły się i moim oczom ukazał się człowiek, którego nienawidziłem najbardziej na świecie- Valentine. Nagle mnie oświeciło. Ten drugi mężczyzna był bratem Morgensterna, czyli ojcem Vann.
-Znalazłeś ją? – spytała niespodziewanie Izzy, odrywając wzrok od oddalonej dwójki ludzi.
-Nie. Chyba jej tam nie ma – powiedziałem powoli, w przeciwieństwie od dziewczyny, nie odwracając wzroku od Morgensterna.
-Co masz dokładnie na myśli? Chyba nie sądzisz, że gdzie indziej ją zabrali?
-Nie wiem Izzy. Ona mogła też uciec.
-Jak to? – szarpnęła mnie za kurtkę, więc musiałem odwrócić się w jej stronę.
-Widziałem tylko Sebastiana, ale żadnego śladu Vann.
-To co robimy? - spytała stanowczo i już chciała się cofnąć, by wstać swobodnie, ale głos jej brata ja powstrzymał:
-Patrzcie – skinął głową w kierunku wejścia domu, więc zwróciliśmy tam wzrok. Zobaczyliśmy, że Sebastian wyprowadza huntery- demony tropiące, z domu. Nagle Valentine wyjął z kieszeni płaszcza kawałek tkaniny, przypominający skrawek sukienki Vann z wieczoru w klubie.
-Miałeś racje – odparł Alec – Ona im uciekła.
-Czyli my musimy ją znaleźć pierwsi – powiedziałem stanowczo i cofnąłem się w głąb lasu. Lightwoodowie nie czekając na nic poszli od razu za mną i coraz to przyspieszając tempa zatapialiśmy się w gąszcze zieleni.




Przepraszam, ze tak długo mnie nie było ale liceum to nie sielanka i musze pisać na lekcjach, a to nie jest łatwe, gdy nauczyciele co chwila karzą coś notować.  Rozdział jest krótki, ale pociesze was, że następny pojawi się w przyszłym tygodniu :) 
PS: Dziękuje za komentarze :)

1 komentarz: