5.02.2015

Rozdział 18





-Tu nie ma czego współczuć – oburzył się Valentine. – Może cieszyć się, że należy do tego rodu.
-Ja myślałem o samobójstwie, gdy próbowałeś mi wmówić kłamstwa, że jesteś moim ojcem – wysyczał Jace.
-Jonathanie – zwrócił się do niego Valentine, jednak blondyn mu przerwał:
-Nie nazywam się Jonathan. Tylko Jace, Jace Lightwood. – na jego słowa mój wuj zaśmiał się kpiąco. Ja stałam tam, nie wiedząc co się dzieje. Właśnie dowiedziałam się, że mam wuja i jest nim ten potwór. Już drugi w moim życiu, czyli nabija sie licznik.
-Nie zmienisz swojego pochodzenia Jonathanie – powiedział podniośle Valentine.
-Ty też tego nie zrobisz – wysyczał blondyn i wyszedł przed nas.
-Jesteś Jonathan Morgenstern – powiedział surowo. Myślałam, że Jace ponownie coś mu odpowie, lecz ktoś inny go wyprzedził.
-On nazywa się Jonathan Herondale. Ja jestem Jonathan Sebastian Morgenstern – powiedział spokojnie chłopak, wychodząc zza drzewa.
-Ty bydlaku – warknęła pod nosem Isabelle i rzuciła się w stronę Sebstiana. Jednak jej brat szybko ją złapał, zanim sięgnęła po swój bicz. Sebastian uśmiechnął się okropnie i oparł się o pień jednego z drzew.
-Czyli cała rodzinka się zebrała – zadrwił Jace i cofnął się o krok, stając obok mnie. – Cudnie. Nie lubie takich spotkań po latach, więc raczej już pójdziemy.
-Nie wydaje mi się – zaśmiał się Sebastian i popatrzył na swojego ojca.
-Mój syn ma racje. Vannessa tutaj zostaje i ty również Jace – powiedział spokojnie Valentine i spojrzał na mojego ojca. Ten mrugnął porozumiewawczo i zwrócił się w naszą stronę:
-Nie skrzywdzimy was, jeśli nie dacie nam powodów do tego. Chodźcie z nami i nie próbujcie żadnych sztuczek –ostrzegł nas i zaczął powoli się zbliżać.
-Nigdzie z tobą nie ide – warknęłam w jego strone, po czym zerwałam się do ucieczki. Jednak tym razem Sebastian przewidział mój ruch i już po kilku krokach stałam w jego ciasnym uścisku.
-Puszczaj! – krzyknęłam lecz on tylko mocniej mnie objął. Wszyscy wyjęli broń, lustrując się wzrokiem.
-Puść ją ! – warknęła Izzy w stronę Sebastiana.
-Złamała zasady – powiedział chłopak i popatrzył na swojego ojca. – Teraz zabieramy ją do domu.
Zaśmiałam się głośno, a wszyscy popatrzyli na mnie zdziwieni moją reakcją.
-Dajcie im odejść to z wami pójde – powiedziałam wciąż się uśmiechając.
-Vannessa nie – zawołała Izzy.
-Zaufajcie mi – powiedziałam cicho, przybierając poważny wyraz twarzy. – Umowa stoi Valentine?
Mężczyzna popatrzył najpierw na mnie, a potem na mojego ojca.  Oblizał usta i powiedział:
-Jonathan również zostaje z nami…
-Nie! – przerwałam mu.
-Zgadzam się – powiedział Jace, patrząc w stronę Valentine’a.
-Bardzo mądrze – powiedział mój wuj.
-Jace co ty robisz? – spytał i szarpnął go Alec.
-Nie ryzykujmy… - zaczął blondyn, lecz ponownie się wtrąciłam:
-Nie ma mowy. Zostaję tylko ja, a wy wracajcie.
-Vannessa nie bądź uparta – powiedział spokojnie Valentine i uśmiechnął się do mnie.
-Ja mogłabym cię poprosić, żebyś nie był dupkiem, ale cóż. Chyba to niemożliwe. – warknęłam z identycznym wrednym uśmieszkiem na twarzy.
-Koniec tego – powiedział nagle mój ojciec. – Wszyscy idziecie z nami albo to się nie skończy dobrze.
-Tylko czekałam aż to powiesz- zaśmiałam się i przymknęłam oczy.
„Obudź to w sobie. Vann dasz radę. Poczuj tą energię, siłę, zwinność, dzikość. Zmień się!!!” – krzyczały moje myśli. Teraz albo nigdy.

**Jace’s POV**
Wszyscy patrzyli na Vann, łącznie ze mną. Po jej słowach stało się coś naprawdę dziwnego. Tylko raz widziałem jak człowiek zmienia się w wilka, lecz to było w czasie walki i nie zwróciłem na to uwagi. Teraz zobaczyłem wszystko dokładnie.  Vannessa przemieniła się w białego wilka, wyrywając się z uścisku oszołomionego Sebstiana. Nie mogąc uwierzyć w to co widzę, stałem tam nie mogąc się przez chwilę ruszyć, lecz nie ja jedyny tak miałem. Ojciec Vannessy stał oszołomiony gdy ta rzuciła się mu do gardła. Wtedy się obudziłem i ruszyłem do Valentine’a. Miałem wrażenie, że tylko na to czekał.
Rozpętała się walka. Ja wymierzałem ciosy serafickimi nożami w strone Valentine’a, Vannessa w postaci wilka wściekle drapała, gryzła i raniła swojego ojca, a Alec i Izzy rzucili się na Sebastiana, który powoli zwlekł się z ziemi.
Każde moje uderzenie, było blokowane przez Valentine’a. Jednak nie przestawałem atakować. Najgorsze było to, że zadawaliśmy ciosy identycznie. Te same zasady, uniki, uderzenia. Ten sam styl walki. Wychowywał mnie i miało to wkład w moje umiejętności. Były tego dobre i złe strony. Lepiej dla mnie, że znałem jego ruchy, więc przed każdym atakiem robiłem unik. Gorzej, że on znał moje. Nasza walka opiera się na podstawach, które opanowaliśmy na początku treningów. Pozostaje widoczna do końca i nie mamy na to wpływu. Moje treningi zacząłem jako mały chłopiec z Valentinem w roli ojca. Uczył mnie wszystkiego co sam umiał. Teraz walczyłem jak on. Choć starałem się go zaskoczyć, ciosami opanowanymi w Instytucie, nie mogłem się przedrzeć, przez jego obronę. Cios z prawej – blok, cios z dołu-blok, obrót i uderzenie- odepchnięte. Nie wiedziałem jak go zranić, a on nie wiedział jak zrobić to samo mi. Jednak musiałem go choć trochę zmęczyć, żeby spróbować ucieczki. Nie mogłem pozwolić, żeby znów zabrali Vann. Jesteśmy tu, żeby ją uratować i nie zamierzam bez niej wracać.
Jednak najgorszą częścią walki była pogawędka Valentina.
-Zdolności Vannessy rosną z każdą chwilą – powiedział szczęśliwy, gdy wymierzał mi cios w ramię.
-Nie jestem pewny czy to dla ciebie dobrze – warknąłem blokując go i szybko atakując kolejnym uderzeniem.
-Im jest potężniejsza, tym bardziej mi się przyda – powiedział z uśmiechem, unikając mojego ciosu.
-Ty i twoje wielkie plany. Czemu ciągle niszczysz ludzi?! – nie schodziłem z ostrego tonu, wciąż atakując.
-Vannessa jest dzięki temu silniejsza. Jej matka skutecznie powstrzymywała w niej magiczne zdolności. Jednak nie mogła tego robić po śmierci – wysapał broniąc się przed serią ataków z mojej strony.
-Zabiłeś jej matke? – warknąłem nie dowierzając w to co zasugerował Valentine.
-Nie ja – powiedział i zerknął w stronę ojca Vann, który odpychał jej ostre kły od swojego gardła.
-Wy wstrętni… - już miała wyjść ze mnie wiązanka przekleństw, gdy nagle usłyszałem krzyk Vannessy. Wszyscy przestali na chwile walczyć i spojrzeli w strone dziewczyny i jej ojca, który trzymał ostrze przy jej gardle. Dziewczyna wróciła do postaci człowieka. Obydwoje byli poranieni i brudni od krwi oraz ziemi.
-Rzućcie broń, bo ona zginie – warknął jej ojciec.
-Nie słuchajcie go – powiedziała z trudem Vann. Miała nóż przy gardle, a my mieliśmy tak po prostu dalej walczyć? Ona oszalała.
-Jonathan wiem, że nie chcesz, żeby stała jej się krzywda – powiedział spokojnie Valentine w moją stronę. Wiedział w co uderzyć. Troska i miłość to uczucia, które są zaletą, ale i przekleństwem wojowników. Valentine zawsze traktował to jako słabość i wiedział, że w moim wypadku tam musi uderzyć.
„Myśl Jace. Co możesz zrobić. Szybciej!”- krzyczałem w myślach.  Muszę coś zrobić, ale poddanie się nie wchodzi w grę. Mógłbym rzucić sztyletem w jej ojca. Puściłby ją. Jednak mógłby jej zrobić krzywdę, w ostatnich chwilach życia. Ćwiczyliśmy to w Instytucie na zajęciach… To jest to.
-Vannessa pamiętasz nasz trening? – spytałem cicho i nikle się uśmiechnąłem. Nic nie odpowiedziała. Musiałem ją naprowadzić. Mieliśmy sytuację, gdy Vann zaczynała opadać z sił, lecz wciąż się broniła. Złapałem ją wtedy i wytrąciłem nóz z ręki. Zdawała się być bezbronna. Jednak po chwili wykorzystała to, że trzymałem ja tylko jedną ręką. Wyślizgnęła mi się i wykopała mi nóż z ręki. Teraz musiała zrobić to samo.
-Wiem, że pamiętasz – ponownie się odezwałem. – Gdy kto nie trzyma się dwoma rękoma ty robisz… - nie skończyłem mówić, gdy ta wyszarpnęła ręke zza pleców i odsuwając rękę z nożem od swojego gardła, kopnęła swojego ojca i rzuciła się w przód ponownie zmieniając się w wilka.
-Teraz! – krzyknąłem do Alec’a , który wbił stelę w szyję Sebstiana. Ten upadł na ziemie i wszyscy zerwaliśmy się do ucieczki. Biegliśmy jak najszybciej się dało, słysząc krzyki Valentine’a za nami. Jednak nasza młodość pozwalała nam na więcej. Byliśmy szybsi i zwinniejsi, bez problemu uciekając Morgensternom.
****

**Vannessa’s POV**
Otworzyłam zmęczone oczy. Wszystko było niewyraźne, a dźwięk stłumiony, jakby rozpływał się w powietrzu. Leżałam bezwładnie zapewne na łóżku w którejś sali Instytutu.  Na pewno tu jestem, bo słyszałam głos Hodge mówiący:
-Jej rana się nie goi..- reszty zdania nie usłyszałam. Poczułam czyjąś dłoń, gładzącą moje czoło. Chciałam coś powiedzieć, ale nie potrafiłam. Bezsilność zawładnęła moim ciałem, przez co straciłam kontrole nad sobą. Jednak gorsza była pustka w głowie. Nie miałam pojęcia co się stało w lesie. Jak się tu znalazłam i jak uciekliśmy z drugiego końca kraju do Nowego Jorku. Pojedyncze obrazy migają mi przed oczami jak pokaz slajdów puszczony za szybko. Ostatnie co pamiętam to nasza czwórka- Izzy, Alec, ja i Jace, biegnący przez las i jasne światło wydobywające się z magicznej otchłani. Przeszukując wspomnienia odnajduje też obraz demona wyskakującego na nas znikąd. Wyglada jak te znad przepaście, gdy Valentine znalazł mnie po ucieczce. Jestem pewna, że wziął mnie za swój cel, lecz chyba nie było mu łatwo. Pamiętam, że gdy uciekaliśmy zmieniłam się w wilka. Jednak ten atak demona to ostatnie co przypomina mi się dokładnie. Potem film mi się urywa.
-Ostatnio runa zadziałała… - Issabelle. Jak dobrze, że tu była. Chciał coś powiedzieć, dać znak, że chociaż odrobine kontaktuje, lecz moje ciało wciąż mnie nie słuchało. Nie zdążyłam wyłapać całego zdania, gdy odpłynęłam niespodziewanie. Ciemność. Widziałam tylko ciemność.

Obudziłam się przez nagły ból w ramieniu. Poderwałam się z łóżka i złapałam za ręke. Rozejrzałam się dookoła. Nie wiedziałam co się dzieje, a tłum ludzi zgromadzonych wokół mojego łóżka, wcale nie pomagał mi się uspokoić.
-Vannessa usiądź! – przykazał mi Hodge stojący zaraz obok. Jego głośny i stanowczy ton głosu, sprawił, że nie potrafiłam mu się sprzeciwić. Powoli wróciłam na swoje poprzednie miejsce, wciąż trzymając się za bolące ramie.
-Pozwól mi zmienić opatrunek – powiedziałam jakaś kobieta, która widziałam pierwszy raz w życiu. Wyróżniała się stojąc w białym pielęgniarskim kitlu, na tle grupy czarnych Nocnych Łowców. Wyciągnęła dłoń w moją stronę, ale ja lekko i gwałtownie się cofnęłam. Powoli zaczynałam rozumieć co się dzieje. Widziałam znajome twarze Łowców, lecz ich miny nie wzbudzały we mnie radości, a strach. 
-Auć – jęknęłam, gdy pielęgniarka robiła coś przy moim ramieniu.
-Przepraszam – szepnęła szybko i dalej wykonywała swoją prace.
-Co się dzieje? Czemu wszyscy tu jesteście? – spytałam w końcu, nie mogąc znieść kilkunastu par oczu wpatrzonych we mnie.
-Obserwują cię, bo jesteś czymś nowym w naszym świecie – powiedziała Izzy, występując z grupy Łowców i siadając obok mnie.
-Co masz na myśli mówiąc ,,nowym”?
-Hybrydy nie przeżywały długo. Jesteś jedyna, która utrzymała się tak długo. Inne osobniki umierały po 2 dniach maksymalnie – odparł Hodge. Lecz słysząc jego chłodny ton, musiałam mu przerwać:
-To też byli ludzie – warknęłam. Jak może traktować innych mi podobnych, jako nieudane eksperymenty albo zwierzęta. Czy on tak samo myśli o mnie?
-Nie zawsze byli ludźmi – powiedział jakiś starszy Łowca stojący obok Hodge’a.
-Ale to nie sprawia, ze można traktować ich jak zwierzęta służące do eksperymentów.
-Nic takiego nie powiedziałem – odparł powoli Hodge.
-Twój ton głosu to zrobił – wysyczałam, a Izzy dotknęła mojej ręki, starając się mnie uspokoić.
-Mniejsza o szczegóły. Będziesz teraz pod nadzorem 24 godziny na dobę. Ze względu na twoje zdolności i pochodzenie – skończył unosząc dumnie głowę i wyszedł z pokoju z garstką ludzi.
-Nie denerwuj się – powiedziała Izzy, zanim zdążyłam otworzyć usta.
-Jak? Widziałaś, że nie jestem po stronie Morgensterna, a on traktuje mnie jakby była jakimś szpiegiem. Nie chce mieć nic wspólnego z moją rodziną, a jednak będę za to karana.
-To nie jest kara – powiedział Alec, który również został. – Oni się po prostu boją. Doświadczenie nauczyło ich dmuchać na zimne. Nic z tym nie da się zrobić, ale uwierz mi, że nie będzie tak źle jak myślisz.
-Dzięki – westchnęłam w ogóle nie przekonana o prawdziwości jego słów. Jak może być dobrze, gdy nigdy nie zostanę teraz sama. Jak mam wrócić do normalnego życia, gdy nie mogę się stąd wydostać.
-Skończyłam – powiedziała pielęgniarka i wyszła z pokoju. Nawet nie zwróciłam uwagi, że cały czas tu była.
-Powiecie mi co się stało? Gdzie jest Jace? – spytałam rozglądając się po Sali w poszukiwaniu blondyna. Rodzeństwo popatrzyło po sobie i prawie równocześnie spuściło głowy. – Izzy?
-Jace jest w… - zaczęła powoli, ale zamilkła w pół słowa.
-Gdzie jest ? – spytałam ponownie, próbują coś z niej wydusił, moim stanowczym tonem.
-Jace jest na przesłuchaniu – powiedział w końcu Alec, gdy jego siostra nie mogła wydusić słowa.
-Jakim znowu przesłuchaniu?
-Dotyczy ono ciebie i sytuacji w lesie.  Nocni Łowcy widzą zagrożenie w tobie i w twojej rodzinie. Jace miał najwięcej wspólnego z Morgensternami. Przez pewien czas był uznawany za syna Valentine’a. Clave chce się upewnić, że nie ma nic wspólnego z nowym planem Morgensterna.
-Przecież on nic nie zrobił. Przyjechaliście mnie ratować, a nie…
-Clave zawsze było podejrzliwe. Przez Morgensterna jest nawet bardziej nieufne niż przedtem – westchnął Alec i usiadł na łóżku naprzeciwko mojego. – Najgorszy jest sposób w którym sprawdzając prawdomówność Jace’a – powiedział powoli i potarł dłonią twarz. Izzy zaczęła się trząść, ale nie mogłam stwierdzić czy płacze, przez burze włosów ukrywającą jej twarz.
-Co oni mu robią? – spytałam, nie będąc pewna, czy chce znać odpowiedź. Nikt nic nie powiedział. Zanim zdążyłam ponownie zadać moje pytanie, drzwi się otworzyły i stanął w nich blondyn. Wszyscy patrzeliśmy na niego oniemiali. Wyglądał okropnie. Cały blady, zmęczony i brudny jakby dopiero co skończył gre terenową w lesie czy w jakimś starym zakurzonym zamku.
- Jace! – krzyknęła Izzy i zerwała się w jego stronę. Ja siedziałam na łóżku nie mogąc się ruszyć. Alec również wstał, lecz stał w miejscu i obserwował jak ego siostra rzuca się na szyję blondyna. –Trzymali cię tam tak długo – powiedziała pełna żalu i smutku.  
-Wszystko dobrze? – spytał Alec, gdy Izzy odkleiła się od Jace’a.
-Wciąż żyje – westchnął lekko, ale widać było, że jest strasznie przemęczony i ledwo stoi.  – Vannessa…- powiedział podchodząc do mojego łóżka. Nagle wstąpił we mnie jakiś impuls i mocno się do niego przytuliłam.
-Dobrze, że jesteś – szepnęłam do jego ucha i objęłam go mocniej. 




Przepraszam, ze tak późno, ale wyjatkowo ciężko mi się pisze ostatnio ;/ Ale się staram i mam nadzieję, ze uszanujecie mój wysiłek :) Dziękuje za tyle wyświetleń i życzcie mi weny :)

2 komentarze:

  1. Boskie. Czekam na next. <3. Julia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej nominuję cię do Liebster Award, więcej informacji na moim blogu

    http://chronicle-shadowhunters.blogspot.com/p/libster-awards.html

    PS. Świetny rozdział :D

    OdpowiedzUsuń